Z wysokości siodełka cz. XXVIII - DOOKOŁA PODKARPACIA

Tak blisko zewsząd do tej zielonej krainy i tych przełęczy, przez dalekich przodków naszych bronionych! Któż nie zapragnie podążyć tam, skąpać się w słońcu, wchłonąć powiew od grani zielonej, ujrzeć bogactwa ojczyzny i z trosk się otrząsnąć, gdy od starych murów zamczysk i starych świątyń dobiegną jak gdyby obudzone w otchłani wieków pienia zakonników, brzęk zbroi i tarcz rycerskich, a ponad wszystko niosący otuchę szept przenikliwy: - To – nasze, odwieczne, prapolskie i naszym zostanie! [Antoni Ferdynand Ossendowski – Karpaty i Podkarpacie]
Niepowtarzalne widoki na trasie
Dosyć "zawiły i skomplikowany" wstęp... Być może. Trochę tajemniczy i... zachęcający do dalszej lektury? Oby tak było. Będzie sporo czytania. Zachęcam do lektury całego tekstu.

Przełom lipca i sierpnia. Czas urlopów, wypoczynku. Odetchnięcia od codziennej, zawodowej pracy. Długo wyczekiwane chwile przez wielu. Przeze mnie także. Jakże by inaczej...

Jest ostatnia sobota lipca. Ostatnie przygotowania. Najbardziej potrzebne rzeczy leżą pośrodku pokoju. Przygotowane do włożenia do sakwy. Dłuższa chwila i wszystko co będzie potrzebne, podczas wyprawy, znalazło już swoje miejsce. Bielizna, ubrania rowerowe, coś od deszczu, plus jakieś "cywilne", bardzo lekka odzież by wyglądać jak człowiek, jedzenie na najbliższe dni, kilka małych narzędzi, sprzęt biwakowy (ograniczony do minimum). Wszystko już jest. Ostatnie sprawdzenie. Udało się  spakować. Jeszcze kilkanaście godzin i w drogę.

Pomysł na taką formę spędzenia tegorocznego urlopu pojawił się już kilka miesięcy wcześniej. W głowie układałem cały szlak, sprawdzałem mapy, szukałem ciekawej, interesującej, trochę dzikiej trasy. Im bliżej realizacji pomysłu, tym wszystko nabierało realnego "kształtu". Poznanie terenu przez czytanie map, informacji o miejscach w których mam się pojawić. Rower, ekwipunek, rozpisanie szlaku, z ilością kilometrów na każdy dzień (odcinek), nocleg. Wszystko się zgadzało. Nie pozostawało nic innego jak tylko zrealizować swoje założenia i cel.

Być może (ci co nie wiedzą) zastanawiacie się czym jest wspominany cel? Jest to (a w zasadzie już było) przejechać dookoła całe województwo podkarpackie. Plan ambitny. Do tego realny.

Dlatego też postanowiłem w myśl przysłowia Rashida ad-Daif'a skoczyć do morza, znaleźć perłę, bo siedząc na jego brzegu będziemy dotykać tylko piasku (oryginalny cytat: "Kto skoczy do morza, znajdzie perłę, kto będzie siedział na jego brzegu, przyniesie tylko garść piasku").

Nadeszła "godzina W". Niedziela. Pierwszy dzień. Postanowiłem, że będzie to taki przedsmak całej wyprawy. Ja osobiście nazwałem to pewnego rodzaju "aklimatyzacją". Przystosowaniem do całości wyjazdu. Adaptacji do warunków jakie będą przez kolejne dni. Przejazd na trasie Sanok - Przemyśl.

Od chwili pierwszego ruchu nogą, nacisku stopą na pedał udałem się przed siebie. W poszukiwaniu "perły". Jest ciepło. Słońce dopiero zaczyna rozpromieniać na sklepieniu nieba. Wiem, że z każdą godziną będzie coraz cieplej. Tak też było. Pierwsze dziesięć kilometrów to oswajanie się z myślą, że dziś zaczynam i to będzie trwało kilka dni. Czuje swoistego rodzaju podekscytowanie. Uśmiech i radość utrzymuje się cały czas. Przychodzi pierwsze wyzwanie. Podjazd na 5 - 6 kilometrów, na wysokość 620 m. n.p.m. Wiele razy wyjeżdżałem na serpentyny w miejscowości Wujskie (k. Sanoka). Tylko jeszcze nigdy z "całym domem".

Myślałem, że będzie bardzo, bardzo ciężko. Było, ale wszystko do przyjęcia. Zakręt, za zakrętem. Z każdym kilometrem wznosiłem się ponad wszystko i wszystkich. Przede mną góry, a za mną niesamowity krajobraz Gór Słonnych. "Wdrapałem się". Udało się. A jak się wyjeżdża pod górę, to na pewno będzie zjazd. O tym akurat wiedziałem. I tak po "zdobyciu szczytu" trzeba było z niego zjechać. Kolejne kilka kilometrów to zjazd. Odpoczynek dla nóg. Tereny mi znane, bo "moje". Jadę dalej. Słońce jakby mocniej świeciło. Ale i na to jest rozwiązanie. Krem z filtrem UV. Polecam każdemu, kto po przygodzie rowerowej nie chce wyglądać tak czerwony jak "chińska flaga".

Dla urozmaicenia trasy, a tym samym zobaczenia czegoś nowego, być może oryginalnego, wybrałem "boczną" drogę na Przemyśl. Pojechałem przez Posadę Rybotycką i Rybotycze. Polecam każdemu kto będzie w tym rejonie. W tej pierwszej miejscowości piękna MUROWANA cerkiew św. Onufrego, która w pierwszym okresie należała do zakonu Bazylianów. A Rybotycze oprócz bogatej historii przywita nas małomiasteczkową zabudową.

Kolejne kilometry to momentami totalne bezludzie. Przyroda i ja. Mijają kolejne kilometry. Słońce w zenicie. Temperatura już sięga jakieś 30 - 32 stopnie C. Pogoda marzenie. Zatrzymuję się na chwilę. Biorę w dłoń bidon z wodą. Czuje jej orzeźwienie. Nawadniam organizm, który zostaje bardzo poddany ubytkom minerałów. Kolejne godziny za mną. Radość z jazdy taka sama jak na początku. To dobry znak na dalszą część trasy.

Huwniki. Żołądek informuje, że coś by "wsiąknął". Patrzę w oddali "popeerelowski" przystanek. Daje cień. Trochę chłodu. Posiłek, i to ciepły, na szlaku smakuje wybornie.

Jako, że wielokrotnie bywałem w Kalwarii Pacławskiej, postanowiłem, że tym razem "pozostawię ją z boku". Cel na dzisiejszy dzień jest coraz bliżej. Przez najbliższe 25 kilometrów będzie troszkę lżej, po wcześniejszym pokonaniu sporego wzniesienia. Teren jakby płaski, a nawet z delikatnym spadkiem mi sprzyjający. Po horyzont widoczne potężne połacie pól uprawnych zbóż, kukurydzy, słonecznika. Piękny widok.

Zapas wody wskazuje minimum. Zatrzymuję się w Fredropolu. W sklepie nie bawię się w jakieś butelki 1,5 litrowe. "Jadę z grubej rury". Bańka pięciolitrowa powinna na jakiś czas wystarczyć. Napełniam bidony. Chłodzę się trochę. Kilka minut wytchnienia. Zbieram się do jazdy, a moim oczom ukazują się ludzie, którzy dzisiejszego dnia zgodzili się udostępnić swój skrawek ziemi na mój biwak. Wymiana uścisku dłoni, kilku zdań i uśmiechów, mówimy "do zobaczenia o umówionej porze". Krysia i Krzysiek, znajomi ze studiów. Bezinteresownie pomogli mi w zorganizowaniu noclegu.

Dojeżdżam do Przemyśla. Cel osiągnięty. Odpoczynek na pięknym przemyskim rynku. Posiłek. Krótka włóczęga po mieście. Zjawiam się w umówionym miejscu na nocleg. Ciche, przytulne miejsce na obrzeżach miasta pozwoliło na dobry odpoczynek do kolejnego dnia i najdłuższego odcina na wyprawie.
Kaplice wśród pól uprawnych, nieodzowny element kultury Podkarpacia
Patrzę po raz ostatni tego dnia na zachodzące słońce chowające się za horyzontem... Wchodzę do namiotu, dziękuję Bogu za dobry dzień... Ustawiam budzik na 6 rano. Plan jest taki by wyruszyć o 7... Zamykam oczy by oddać się upragnionemu odpoczynkowi... Nie mija chwila a przyroda nie daje o sobie zapomnieć... Wzmaga się wiatr. Słyszę jego świst na przemian z dźwiękiem skrzypiącego nieopodal drzewa. Zasypiam...

Pobudka z godzinnym opóźnieniem. Pierwsza myśl "zaspałem, trzeba szybko się zbierać". Coś od środka mnie stopuje i podpowiada "spokojnie, masz być wolny, zdystansowany od sztywnych godzin jakie wskazuje zegarek". I tak zrobiłem.

Spokojnie zaczynam dzień. Nastawiłem wodę na podwójne musli i kawę. W międzyczasie zabieram się do składania biwaku. Śniadanie zjedzone, kawa wypita. Minerały także.

Wyruszam przed siebie. Jest 8 rano. Wczesna pora a słońce pokazuje już pazur. Około 23 stopnie C. Zapowiada się gorący dzień. Przede mną odcinek na niemalże 120 km. Cel na dziś: Horyniec Zdrój.

Przejeżdżam przez centrum Przemyśla. Miasto się budzi. Jadę w kierunku kładki na rzece San, która da początek dzisiejszej trasie. Szlak green velo. Przez wielu polecany i zachwalany. Co prawda miałem już okazję w minionych latach poruszać się wspomnianym szlakiem, z tym że to były tylko jakieś krótkie fragmenty. Tym razem będzie inaczej. Cały odcinek to trasa green velo.

Jestem po drugiej stronie Sanu. Drugiej części Przemyśla. Według mnie jednego z najładniejszych miast w Polsce. Bardzo nie docenianego przez turystów. A szkoda. Bo warto.

Jadę. Spoglądam na zabytkowa część miasta, która króluje nad pozostała. Ostatnie skinienie w bok, opuszczam Przemyśl. Przede mną wiele mniejszych i większych miejscowości, które nadają charakter wschodniej części Polski. Po obu stronach szlaku mijam wiejskie zabudowania. Dzień dopiero wstaje. Jest jakby cisza oznajmiająca nowy, ciepły i słoneczny dzień.

Cywilizacji "robi" się jakby mniej. Kolejne kilometry odsłaniają przede mną to, na co czekałem od samego początku. Przyroda w całej okazałości. Dookoła potężne areały pól uprawnych, a pośród nich wąska droga i ja na rowerze. Widoki jak z baśni. Wciągam jak narkoman, z tym że narkotykiem jest czyste powietrze i zapachy płynące z przyrody. Przez dłuższą chwilę nie spotykam nikogo. Ten mały skrawek Ziemi jest dla mnie. Liczy się tu i teraz.

Kilometry "uciekają" a rowerzystów jak nie było tak nie ma... O nie, jednak nie - pomyślałem sobie. Są i oni. Dwoje zapaleńców rowerowych przemierza ten sam szlak. Jadą przed siebie. W większej odległości od siebie. Mijamy siebie z miłym gestem pozdrowienia. Jadę dalej. Słońce jakby jeszcze bardziej promieniało. Wody w bidonach ubywa z każdym kilometrem. Jedynym schronieniem od mocnych promieni są cienie drzew padające na drogę. Niewielkie ochłodzenie, ale zawsze.

Przede mną kierunkowskaz. W jedną stronę szlak niebieski, a w drugą green velo. Ten pierwszy jakby skracał trasę. Jednak wybieram drugi i trzymam się trasy na ten dzień. Wybór był dobry. Przede mną pojawia się piękny wiszący most na rzece San. Nie lada atrakcja. Trochę bujało. Mijam most. Kilka zabudowań do których trudno dojechać samochodem. Pod domami same rowery.

Teren bardzo płaski. Wydawać by się mogło, że to najlepsze rozwiązanie dla rowerzysty. Według mnie, nie koniecznie, bo żeby się poruszać do przodu praktycznie bez przerwy trzeba pedałować. Metr po metrze, kilometr za kilometrem. Nie daje się odpoczynku nogom. Temperatura tego dnia sięga zenitu. Jest niewiele ponad 30 stopni C. Szutr. Piach. Kamienie. Jadę dalej. Mijam wiele maszyn rolniczych które zostały tego dnia "wywiezione w pole". Rolnicy zbierają swoje plony. Podziwiam ich samych, ich pracę. Dzięki tym ludziom mamy chleb.

Stubno. Odwiedzam niszczejący pałacyk z przylegającym parkiem. Piękny zabytek, a poddany złowrogim czynnikom, które powodują o jego zapomnieniu.

W brzuchu burczy. Organizm domaga się posiłku. Zatrzymuję się. Kupuję w sklepie skromny, dobrze strawny posiłek i wodę na kolejne kilometry. Spotykam dwie osoby które jadą w przeciwnym kierunku, a także zatrzymały się na uzupełnienie zapasów. Wymieniamy kilka zdań, życzymy sobie, na wzajem, powodzenia w dalszej drodze i się rozjeżdżamy, każdy w swoim kierunku.

Drugi dzień stał się także podróżą sentymentalną. Wspomnienia powróciły sprzed niemalże 23. lat. Stało się to za sprawą miejscowości Wielkie Oczy. To tam przed tyloma laty spędziłem swoją pierwszą kolonię w życiu. Kiedyś miasto, dzisiaj wieś. Piękna miejscowość, z niegdyś zróżnicowaną ludnością na tle religijnym. Obok siebie żyli katolicy, grekokatolicy i żydzi. Jadę dalej. Droga szutrowa. Wiedzie przez las. A w jego centrum kaplica, nieopodal której stoi pięć sosen wyrastających z jednego pnia. Przypominają one ludzką dłoń z rozwartymi palcami. Według tradycji na tej sośnie objawiła się Matka Boża dzieciom z Pidłub.
Radruż
"Im dalej tym bliżej" wschodniej granicy Polski. Jakby ciszej. Wszystko i wszyscy stają się bliżsi mi, a ja im. Czuje się integralność z miejscem, w którym jestem. Indyjska pisarka, Anita Desai powiedziała, że "każde miejsce, do którego się udasz, staje się w jakimś sensie częścią ciebie". I tak właśnie jest. Te wszystkie miejsca w których się pojawiamy stają się już nasze, czy tego chcemy czy nie.

Wólka Żmijowska. Wieś jakich wiele na trasie. A w niej tzw. "smaczek kultury". Przepiękna, drewniana, niestety w kiepskiej kondycji technicznej, cerkiew Najświętszej Maryi Panny z XIX w. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak. Jedyna w swoim rodzaju.

Dojeżdżam do Budomierza. Niemalże w centrum wsi, znak "zakazu wjazdu" z napisem "granica państwa". Czujesz jakby coś się kończyło, a jednak trwa dalej.

Lada chwila będzie dziewiąta godzina odkąd, dzisiejszego dnia, wyruszyłem przed siebie. Pierwsze oznaki zmęczenia. Palące słońce daje się we znaki. Nie poddaje się. Nogi kręcą kolejne kilometry. Trasa pośród lasu. Cisza, spokój. W zmęczeniu jest to potrzebne. Dobre samopoczucie mnie nie opuszcza. Dojeżdżam do Radruża. Bardzo chciałem zobaczyć Cerkiew pod wezwaniem św. Paraskewy. Przepiękna architektoniczne sakralna budowla. Przepełniona wiarą. XVI-wieczny relikt wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Do celu już nie pozostało daleko. Głód doskwiera. Jadę dalej z myślą, że już na miejscu zjem porządną obiadokolację. Ale.. moim oczom ukazuje się wiata z MOR-u (miejsca obsługi rowerzystów szlaku green velo). Zatrzymuje się. Wyciągam kilka "wynalazków" i przygotowuję sobie ciepłe jedzenie. Co prawda do celu niewiele pozostało, ale chwila wytchnienia się przyda. Dosiadł się do mnie przemiły kot. Nie był nachalny. Usiadł i nie... mruczał :) Zjedzone. Posprzątane i przed siebie.

Dojeżdżam do Horyńca-Zdroju. Zakupy na wieczór i kolejny dzień. Rundka po pięknym, uzdrowiskowym mieście. Chwila odpoczynku i udaje się na zasłużony odpoczynek. Na liczniku, tego dnia, wybiło około 113 kilometrów. Docieram do gospodarzy u których przenocuję. Zaprosili mnie do swojego domu. Dostaję w "posiadanie" pokój na wyłączność, łazienkę, kuchnię i... wiejski klimat, w tym spokój, bezcenny tego wieczoru.

Na noc pozostawiam otwarte okno. Świeże powietrze bez przerwy wdziera się do pokoju pozwalając dobrze odpocząć i dotlenić ciało i umysł na kolejny dzień. Plan to: pobudka o 6 rano, wyjazd o 7. Tak było w zamierzeniu. Sprawdziło się tylko to drugie. No może z niewielkim "poślizgiem".

Budzi mnie melodia wiejskiego życia. Kogut zapiał. I to nie raz. Nie dwa. I nie trzy razy. A piał i piał... Patrzę na zegarek. Myślę "o zgrozo"! To dopiero przed piątą rano! No ale, jak wieś, to wieś. Nie ma co narzekać. Przykładam głowę do poduszki i tak budząc się kilkukrotnie wstaję chwilę po szóstej rano.

Śniadanie. Musli, duża, nawet bardzo, porcja. Do tego dobra i słodka parzona kawa. Pakowanie. Ostatni raz spoglądam przez okno, na piętrze, na pobliską okolicę. W powietrzu czuć naturalny, wiejski zapach. Czyste, zdrowe, rześkie powietrze. Zbieram się do drogi, a tu... zaczyna padać. "O nie, tylko nie deszcz..." - pomyślałem. Postanowiłem odczekać kwadrans. Deszcz jakby słabł. Wsiadam na rower i tak rozpoczynam dzień trzeci.

Etap, nieźle brzmi jak na jakimś wyścigu kolarskim, zaplanowany na typ "light". W miarę płasko, bez większych fajerwerków i do tego niespełna dziewięćdziesiąt kilometrów. Niebo nie przychylne. Szaro-bure chmury wiszą tuż nade mną. Jakby coś zapowiadały. Wraz z kolejnymi kilometrami, pogoda się klaruje. Robi się coraz cieplej. Po drodze zatrzymuje się na parę chwil w Lubaczowie. Piękne podkarpackie miasto. Z bardzo ciekawą miasteczkową architekturą. Niegdyś ziemie lubaczowską zamieszkiwała ludność katolicka, prawosławna i żydowska. Dowody na to widać w wielu zakątkach miasta.
Szlak w samym sercu lasu
Jadąc dalej trafiam do Oleszyc. Kolejna miejscowość która mnie urzeka. Czuć w niej klimat małomiasteczkowości. Bardzo ciekawym punktem (wg mnie) jest Zespół Pałacowo-Parkowy.

Zgiełk miast i miasteczek pozostawiam już za sobą. Kręcę kolejne kilometry. Wjeżdżam dosłownie w przyrodę. W las. Szlak prowadzi mnie przez drogi poprowadzone w lesie, z tym że asfaltowe, z zakazem wjazdu pojazdów mechanicznych. Słońce rozgościło się już tego dnia na dobre. Daje coraz więcej mocy. Zatrzymuję się. Nacieram się mleczkiem z filtrem UV. Pozwoli to uniknąć niechcianego dyskomfortu poparzenia i pieczenia.

Droga płaska. Rozciąga się po horyzont. Powinno być lekko. Nie jest. Niby jadę po równinie, a mam wrażenie, że trzeba coraz więcej sił. To tak jakby zjeżdżać ze wzniesienia a napotykasz opór. Tak też było. Jadę. Dookoła cisza. Niemalże idealna cisza. Słyszyę jak porusza się każdy liść na drzewie. Dookoła nie ma nikogo (raczej). W razie jakiegoś niepowodzenia zdany jesteś sam na siebie. Delektuje się przyrodą. Jakby była tego dnia tylko dla mnie. Jestem w miejscu gdzie w 1939 roku była granica niemiecko-sowiecka. Informuje o tym tablica i pozostałość w postaci, niemalże idealnie zachowanego bunkru wojskowego.

Dojeżdżam do skrzyżowania dróg. Żadnego znaku. Żadnego kierunkowskazu. Tylko wiata i palenisko. "Gdzie tu jechać...?" - pomyślałem. Żywej duszy dookoła nie ma. Nie ma kogo zapytać. Wyciągam mapę. Nie jest na tyle dokładna. Włączam nawigację na telefonie. Niestety i ona mi nie pomoże. Brak zasięgu. Telefon nie możne odnaleźć sygnału gps. Krople zimnego potu spłynęły mi po plecach. Myśl: "spokojnie, bez paniki, ona w niczym nie pomaga". Rozglądam się dookoła może będzie jakiś znak. Niestety brak. Kilka oddechów i kolejna myśl: "do wieczora daleko, któraś z dróg gdzieś mnie zaprowadzi".

W takiej chwili warto przypomnieć sobie słowa znanego irlandzkiego podróżnika Ernesta Shackleton'a, który powiedział, że: trudności są niczym więcej jak rzeczami, które trzeba przetrwać. Pewnie wielu z Was pomyśli "łatwo się mówi, trudniej robi". Być może i tak jest. Podnoszę głowę, patrzę hen w dal przed siebie. Moim oczom ukazuje się jadący samochód. Niby nie może tędy jechać, a jednak. Jakby "tak z Góry" ktoś go tu poprowadził. Macham ręką w geście zatrzymania. Auto staje. W środku trzy osoby. Musisz skręcić tutaj w prawo, pojedziesz kilka kilometrów, wyjedziesz z lasu, droga się skończy i skręcisz obok sklepu w lewo - usłyszałem od kobiety zasiadającej na miejscu pasażera. Uff ulżyło mi.

Pojechałem według zaleceń. Trasa się sprawdziła. Była to wieś Wola Cewkowska. Mijam kolejne zabudowania. Zastanawiam się czy to na tyle "atrakcji", a tu kolejna. Droga się kończy, a przede mną las i piach. Chyba bardziej miałki jak na pustyni. Miała być droga jest piaskownica. Jadę, przecież się nie wrócę. W oddali drogę przecina jakiś samochód, niczym błyskawica. Myślę: "jestem w domu". Dojeżdżam do cywilizacji. Po drodze mijam niewielkie podkarpackie wsie. Jestem na pograniczu Doliny Dolnego Sanu i Płaskowyżu Tarnogrodzkiego. A dokładnie we wsi Dąbrowica, w powiecie leżajskim. Zza zakrętu ujawnia się monumentalny (jak na wieś) kościół św. Michała Archanioła (niegdyś cerkiew greckokatolicka).

W miejscowym sklepie robię niewielkie zakupy i udaję się na zasłużony odpoczynek. Tego dnia szybciej niż zwykle. Trzeba się trochę zregenerować. Docieram do miejscowości Ożanna. Biwak będzie nad miejscowym zalewem. Miejscówka kapitalna.

Rozbijam namiot. Prysznic. Wygodna odzież na popołudnie i noc. Przeprowadzam kilka interesujących rozmów z ludźmi, którzy się zatrzymali w tym samym miejscu i spędzają swoje wakacje. Słyszę kilka ciekawych historii. Okazuje się, że zarządca ma wiele wspólnego z Sanokiem.

Zabieram ze sobą prowiant. Udaję się nad brzeg zalewu. Przygotowuję coś ciepłego i pożywnego do jedzenia. Apetyt rośnie z każdą minutą. Konsumuję wszystko, do ostatniej kropli. W międzyczasie spoglądam dookoła i chłonę okolicę. Padam na brzegu. Zamykam oczy. Odpoczywam przez dłużą chwilę. Chwilo trwaj - pomyślałem - trwaj jak najdłużej.

Jak jesteś nad zalewem szkoda by było nie skorzystać, chociaż z chwilowej kąpieli. Tak też robię. Woda ciepła, przyjemna.

Dzień zmierza ku końcowi. Spacer dookoła zalewu. Spoglądam w niebo. Coraz więcej ciemnych chmur. Trzeba wracać "do dzisiejszej posiadłości". Wiatr się wzmaga. Słychać tylko szum drzew i świst liści. Pojedyńcze krople spadają na namiot. Krople deszczu rozbryzgują się o tropik. Uwielbiam ten dźwięk. Jest w nim coś pierwotnego, podobnie jak z ogniem. Niby żywioł, ale uspokaja (...) - tak pisze Piotr Strzeżysz w swojej książce pt. Makaron w sakwach, czyli rowerem przez Andy i Kordyliery.

Deszcz ustał. Słońce powoli zachodzi. Na niebie kolor żółty miesza się z czerwonym i pomarańczowym. Zachodzące słońce, odbija się od tafli wody i mówi o końcu dnia. Nastaje niewielki chłód bijący od zalewu. Zanim oddam się odpoczynkowi, tej nocy, jeszcze przez chwilę spoglądam na brzeg jeziora. Tam sylwetka ojca z dwójką synów siedzących na krzesełkach z wędką w ręku. Dookoła cisza spowijająca całą okolicę. Zamykam oczy...

Delikatny chłód poranka budzi mnie kolejnego, czwartego, dnia wyprawy. Jest tuż przed szóstą rano. Wcześnie. Otwieram namiot. Moim oczom ukazuje się delikatna mgła unosząca się nad zalewem. Przez chwile delektuje się takim widokiem w totalnej ciszy całego kempingu. Zaczynam codzienny rytuał. Poranna toaleta, zwijanie biwaku, śniadanie i... jazda.
Wielkie Oczy
Jest kilkanaście minut po 7 rano. Dopiero dzień wstaje a ja już przemierzam kolejne kilometry. Po prostu jadę. Obrót nogi i koła. Czynność powtarzana niemalże bez przerwy. Delikatna mgła utrzymująca się tuż nad powierzchnią delikatnie spowija i pobudza twarz oraz ciało. Na krótką chwilę zatrzymuję się w miejscowości Sigiełki. A dokładnie zatrzymuje mnie niewielki obelisk, który "krzyczy" o tragedii jaka miała miejsce przed laty. 2 i 3. sierpnia 1942 roku podczas pacyfikacji wsi, oddziały niemieckie dokonały egzekucji mieszkańców wsi. Takich miejsc, dookoła nas jest, niezliczona ilość. Do dziś niewytłumaczalne działania i chwile z życia Polski.

Mijam kolejne mniejsze i większe miejscowości. Między innymi Krzeszów. Niegdyś miasto. Dzisiaj wieś. Z bardzo ciekawym układem urbanistycznym i XVIII wiecznym drewnianym kościołem pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny.

Tego dnia mam za cel by dotrzeć do najdalej wysuniętego na północ celu swojego wyjazdu. Co prawda już wykracza poza granice województwa podkarpackiego, ale stał się takim "smaczkiem" wyprawy. Jako, że Podkarpacie za swoją granice ma przydzieloną rzekę Wisła, postanowiłem, że takim bonusem wyjazdu stanie się Sandomierz.

Jednak zanim miasto księdza - detektywa stanie przede mną otworem, to wcześniej będzie kilka innym miast i wsi oraz spotkań z ludźmi. Będzie też walka o przetrwanie. Brzmi mocno i tajemniczo? No bo jak nazwać jazdę rowerem po drodze krajowej, na której odbywa się potężny ruch ciężkich samochodów. No ale, do odważnych świat należy.

Czwarty dzień jazdy. Odcinek na niemalże 100 kilometrów. Tyłek już odczuwa pozycję siedzącą. Siodełko coraz bardziej naznacza pośladki. Staram się o tym nie myśleć, by nie odbierać sobie radości z jazdy. Nie po to jadę by się męczyć tylko po to by czerpać radość.

Na samą myśl o mieście ojca Mateusza dostaję pary w nogach. Przede mną Rudnik nad Sanem. Urokliwe miasteczko, słynące z wikliniarstwa. Na każdym kroku mówią nam wystawione publicznie różnego rodzaju postacie, przedmioty wyplecione z wykliny. Podczas światowej wystawy EXPO 2005 (zorganizowana w japońskiej prefekturze Aichi) rudniccy wikliniarze wykonali wiklinową elewację polskiego pawilonu. Dzięki temu zyskali światowy rozgłos.

Przede mną Nisko i Stalowa Wola. Bywałem tam wielokrotnie. Z tym, że nie na dwóch kółkach. Pierwszy raz można było poczuć i zobaczyć to co zazwyczaj widać zza szyby samochodu. Tego dnia, od startu minęło dopiero trzy godziny. Cel coraz bliżej. Pora na drugie śniadanie. Zatrzymuję się w Nisku na kilkadziesiąt minut. Zajadam się kabanosami i pieczywem. Popijam wodą. Słońce tego dnia dość wcześnie dało znać o sobie. Tuż po dziesiątej rano było około 30 stopni C. Gorąco.

Mała rundka po mieście. Kilka zdjęć i w drogę. Patrzę, a tu wzdłuż drogi krajowej ścieżka rowerowa. Myślę "będzie bezpiecznej". Jadę. Rozglądam się dookoła. Chcę zapamiętać jak najwięcej. Wniosek: życie w mieście biegnie o wiele, wiele szybciej niż na wsi.

Stalowa Wola. Młode miasto. Powstałe w I połowie XX wieku. Niegdyś życie skupiało się wokół huty, która dawała miejsce pracy bardzo dużej części mieszkańców. Dziś prężnie rozwijające się miasto. Rozbudowujące się.

Zatrzymuję się przy znaku z nazwą miejscowości. Robię zdjęcie pamiątkowe "na znak że tu byłem". Powoli ruszam. Obok mnie, dość szybko, przejechał rowerzysta, którego już zauważyłem w Nisku. "Rzucił" mi się w oczy z powodu charakterystycznego roweru. Trójkołowiec. Patrzę, zatrzymał się. Zawrócił. Zatrzymuje się obok mnie. Rozmawiamy dłuższą chwilę. A ja dostaję pytanie: "czy znasz jakiegoś niepełnosprawnego rowerzystę, który przejeżdża tysiące kilometrów w ciągu roku?". Oniemiałem. Młody mężczyzna, na trójkołowym rowerze, to właśnie ten niepełnosprawny. Odpowiadam: "że nie znam". Słyszę odpowiedź: "to ja". Po czym po chwili dodaje: "wiesz, tak sobie myślę, że jak jedziesz do Sandomierza, to się doczepię do Ciebie".

"Czemu nie" - pomyślałem. I tak przejeżdżamy przez Stalową Wolę. W międzyczasie, w miarę możliwości, rozmawiamy. Kilometry mijają. Okazuje się, że ów niepełnosprawny pochodzi z niedalekich Racławic i tak całymi dniami przejeżdża dziesiątki kilometrów. Momentami dochodzi do kilku niebezpiecznych sytuacji. W myślach mam tylko jedno "by nic się złego nie wydarzyło". Dochodzi do pomylenia drogi. Znaleźliśmy się na drodze z zakazem poruszania się rowerów. Po raz kolejny na mojej trasie pojawia się życzliwa osoba. Okazuje się nią mieszkaniec Stalowej Woli. Mężczyzna, około sześćdziesiątki. Zapalony biegacz i rowerzysta. Uczestnik wieli biegów, maratonów. Niezwykle uśmiechnięta osobowość. Rozmawiamy o celu mojej podróży. O dokonaniach biegowych ów rozmówcy. A to wszystko w niesamowicie przyjaznej atmosferze.
Lubaczów
Otrzymujemy (wraz z niepełnosprawnym, niestety nie wiem jak ma na imię) dokładną "słowną mapę". Jedziemy dalej. Tempo jest dość intensywne. Do głowy dochodzą myśli: "że nie jestem tu dla wyścigu i zdobywania nagród. Jestem dla pozostawienia codzienności. Obcowania z ludźmi i przyrodą. Po co się śpieszyć". Zwalniam. Towarzysz podróży "pognał jak szalony". Zgubiłem go z zasięgu wzroku.

W takim razie jadę już sam. Z daleka widzę unoszącą się nad okolicą starówkę Małego Rzymu - Sandomierza. Uśmiech z twarzy nie schodzi. Kolejny cel i jest u progu realizacji. Chcę nagrać tą chwilę. Bateria w kamerce wysiada. Przejeżdżam most na Wiśle. Przede mną cały Sandomierz. Zatrzymuje się i podziwiam wyrastające miasto i całą okolicę.

Po niewielu, ponad siedmiu godzinach od startu dotarłem do Sandomierza. Wczesna pora. Po odpoczynku będzie trochę czasu dla siebie, bez roweru. I tak wykonując pierwszy krok, a dokładnie ruch nogą, przed kilkoma dniami dojechałem na Ziemię Sandomierską. Lao Tzu, chiński filozof, powiedział: nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku.

Zmierzam w samo serce królewskiego miasta nad Wisłą. Raz jadę, raz prowadzę rower. Jestem w centrum. Jest szczyt sezonu turystycznego. Połowa wakacji. Mnóstwo turystów i... ja. Anonimowy przybysz z Bieszczadów (no prawie). Amerykański pisarz, autor wielu książek podróżniczych, Bill Bryson powiedział znamienite słowa, które mogłem utożsamić ze sobą na dany czas: uwielbiam poczucie bycia anonimowym w mieście, w którym wcześniej nie byłem. Jednakże ja już w Sandomierzu bywałem. Tak czy inaczej ta tajemnicza anonimowość została zachowana.

Zamek, Rynek. Powolna rundka po mieście. Wszystko co najlepsze tego dnia przede mną. "Trochę nie pasuję do ogólnego wyglądu" - pomyślałem. Zatem postanowiłem, że się rozgoszczę i zadomowię na te kilkanaście godzin, a dopiero później wyruszę pieszo przed siebie po mieście.

Jadę by rozłożyć namiot. Ogarnąć się, parę chwil odpocząć. Zmierzam do miejsca w którym spędzę noc. Zatrzymuję się. Sprawdzam adres pod którym mam się zjawić. Słyszę jak ktoś się zatrzymuje przede mną. Dźwięk dzwonka rowerowego, jakbym komuś stanął na drodze. Unoszę głowę do góry i nie wierzę. Przede mną stoi towarzysz podróży, który znikł mi spory czas temu sprzed oczu. Spadł jakby z nieba. Krótka rozmowa i każdy rozjechał się w swoją stronę. On w miasto, ja do miejsca przyszłego noclegu.

Melduję się. Szukam dogodnego miejsca pod namiot. Piękny ośrodek. Bardzo zielony. Z pełną infrastrukturą niezbędną do przeżycia. Łazienki, kuchnia. Nawet basen. Rozbijam namiot. Dłuuuugi prysznic. Świeże ubranie. W międzyczasie ładuje wszystkie baterie.
Ożanna. Biwak
Wyruszam "w miasto". Nogi odczuwają cztery dni jazdy. Przechodzę zakamarkami sandomierskiej starówki. Na "małym rynku" spotykam bardzo interesującą osobę. Rozmawiamy kilkadziesiąt minut. Okazuje się, że znamy wielu tych samych ludzi. Strony mojego rodzinnego miasta nie są mu obce. Co raz zdumiewa mnie swoją wiedzą na temat Sanoka i okolic. Kim jest ten człowiek? To Pan Koralik. Artysta. Podajemy sobie ręce na pożegnanie. Idę w "poszukiwaniu jedzenia".

Trafiam w bardzo dobre miejsce. Zamawiam. W oczekiwaniu na podanie posiłku powoli piję piwo i obserwuję otaczająca mnie przestrzeń. Mnóstwo ludzi. Każdy uśmiechnięty. Radość bije od wszystkich dookoła. Słychać rozmowy, dźwięki obijających się o siebie naczyń, muzykę z pobliskich lokali. Chwilo trwaj. Dostaję zamówione jedzenie. Posilam się i tym samym odpoczywam. Wymieniam kilka miłych spojrzeń i uśmiechów.

Jeszcze krótka przechadzka pomiędzy zabytkowymi kamienicami i czas udać się na zasłużony odpoczynek.

Plan na kolejny dzień jak na minione. Ale jestem otwarty na zmiany. Noc jakby niespokojna. Często się budzę. Może to przez zmęczenie. Nastał kolejny dzień.

Ruszam przed siebie. Krótka chwila i jestem w Tarnobrzegu. Miasto budzi się do życia. Ja korzystam z tego, że na ulicach miasta jest jeszcze znikoma ilość pojazdów. Pomyłka w nawigacji. I tu uwaga, nie można wierzyć aż nadto nawigacji bo nie zawsze prowadzi nas tam gdzie byśmy chcieli.

Niebo jakby pochmurne, ciężkie. Docieram do centrum. Powolnym "krokiem" przejeżdżam pobliską okolicę. Zaglądam do kilku miejsc. W pewnym momencie pierwszy mocny, intensywny deszcz podczas całej wyprawy daje o sobie znać. Znalazłem schronienie. Zabezpieczam ekwipunek na wypadek jazdy w deszczu. Czekam kilkanaście minut deszcz przestaje padać. Można odetchnąć z ulgą. W międzyczasie odwiedziłem przepiękny kompleks kościelno-klasztorny Dominikanów.
Ożanna. W blasku zachodu słońca
Z minuty na minutę pogoda z deszczowej zmienia się na słoneczną. W planie na najbliższe kilometry to Baranów Sandomierski. Zanim dojadę muszę się przeprawić Wisłostradą. Groźnie brzmi. Ku mojemu zadowoleniu odnajduje ścieżkę rowerową, która biegnie tuż przy głównej trasie. Mijam kolejne kilometry. Po prawej stronie wspomniana Wisłostrada, nad nią wysokie wały przeciwpowodziowe mające chronić miasto przed powtórką powodzi z 2010 roku.

Jak jest prawa to i jest lewa strona szlaku. Tuż za wysoką roślinnością znajduje się Jezioro Tarnobrzeskie. Wjeżdżam na teren przyległy do jeziora. Tego dnia jeszcze nie oblegane. Dopiero dziewiąta rano. Woda niemalże krystaliczna. Jak podają dane, 90% wpuszczonej wody ma I klasę czystości! Jezioro powstało po kopalni siarki. Podziwiam całą okolicę zalewu. Jadę niemalże jego brzegiem. Niestety droga dobiega końca. Ja muszę jechać dalej. Ścieżka rowerowa dobiega końca. Trzeba wjechać na Wisłostradę. Zachować dużą ostrożność. Udaje się. Metr za metrem. Kilometr za kilometrem.

Słońce nieśmiało przebija się przez gęste chmury. Sprawdzam pogodę. Ma być słonecznie. Bezdeszczowo.

Kierunek Baranów Sandomierski. Niby jadę, kilometry uciekają. Bezbarwnie. Odwiedzam historyczne miasteczko. Kręcę się po niewielkim rynku. Zaglądam do kościoła pw. Jana Chrzciciela. Szukam znanego w całym kraju zamku. Siedziba rodu Leszczyńskich została zbudowana według projektu Santi Gucciego. Trafiam na Mały Wawel. Tak potocznie mówi się perle architektury w Baranowie Sandomierskim. Spacer dookoła zamku i po parku go okalającym. Piękne miejsce.

Jadę dalej. W kierunku Mielca, Dębicy. Chyba przychodzi pierwszy kryzys po tylu dniach. Trochę zniechęcenie. Słońce zaczyna palić.

Zastanawiam się nad tym, po co się wyjeżdża? Wtedy przychodzi na myśl stwierdzenie Terrego Pratchetta: Dlaczego się wyjeżdża? Żeby można było wrócić. Żeby zobaczyć to miejsce, z którego się przybyło, nowymi oczami i w nowych kolorach. Trudno się z tym nie zgodzić. Rower dał i daje mi ogrom możliwości i przeżyć. Innych od tych które czerpiemy docierając do miejsc w zamkniętym i ograniczonym samochodzie czy autokarze. Z kolei Anthony Bourdain, powiedział: Podróż nie zawsze jest piękna. Nie zawsze jest komfortowa. Czasem boli, a nawet łamie Ci serce. Ale to jest ok. Podróż zmienia Cię – powinna Cię zmienić. Pozostawia ślady w Twojej pamięci, w Twojej świadomości, w Twoim sercu i w Twoim ciele. Zabierasz coś ze sobą. Miej nadzieję, że zostawiasz coś dobrego za sobą.
W zasadzie przez Mielec i Dębicę przejeżdżam. Spoglądam na to co mnie otacza po prostu jadąc. Nie zagłębiam się "szczególnie w szczegóły". Dębica miała być kolejnym miejscem przystanku do kolejnego dnia.
Sandomierz
No właśnie miała być. Spoglądam na zegarek. Godzina piętnasta. Młoda godzina jak na letni dzień. Do zmroku sporo czasu.

Obliczam ilość kilometrów do domu. Ewentualny czas jaki byłby przede mną. Za mną około 100 kilometrów, a przede mną było by niewiele ponad 90. Sporo jak na jeden dzień. Robię "kółeczko" po dębickich ulicach by się zastanowić. Decyzja: jadę dalej, zobaczę jak będzie po drodze. W zasadzie od tego czasu trasa stała się bardziej już do przejechania, sprawdzenia się. Niemalże pięćset kilometrów już za mną, a jeszcze około stu, "co to jest?" - pomyślałem.

Jadę dalej. Zjeżdżam z głównej drogi. Z terenu niemalże płaskiego wjeżdżam w dość pagórkowaty. Bardzo zróżnicowany. Jak sinusoida. Wdrapuję się, dosłownie, pod pierwszą górę. Słońce nie pozwala na większy wysiłek. Obrót nogi za obrotem. Ślamazarnie do góry. Momentami rower pomimo jednej wagi, staje się jakby cięższy. Nie poddaje się. Kręcę dalej.

Zaczyna brakować sił. Psychicznie wyznaczam sobie za nowy cel: Strzyżów. Zanim jednak tam dojadę, zatrzymuję się na dość sporym przystanku. Chwila wytchnienia. Przygotowuję sobie kaloryczny obiad. Makaron z mięsem. Posiłek doda trochę sił. Jem. Odpoczywam. Nawadniam organizm. Jadę. Jakby wolniej. Mijam kolejne miejscowości. Dzień wielkimi krokami zbliża się do kresu. Słońce powoli opada. Mniej grzeje. Mijam Wielopole Skrzyńskie. Niegdyś miasto. Tu się urodził Marcin Daniec i znakomity malarz, reżyser i scenograf Tadeusz Kantor.

Do Strzyżowa niewiele ponad godzinę drogi. Powietrze jakby lżejsze. Delikatny chłód w chwili niewielkich zjazdów.

Strzyżów. Urokliwe podkarpackie miasto. Położone na Pogórzu Strzyżowskim. Opadam powoli z sił. Zatrzymuje się pod jednym z marketów. Uzupełniam zapas wody i jedzenia na ewentualność biwaku. Odpoczywam kilkadziesiąt minut z zamkniętymi oczami. Szukam ewentualnego noclegu. Coś jednak nie za bardzo z tym wyszło. Otwieram jeden z napojów jaki przed chwilą zakupiłem. Patrzę na spód nakrętki, a tam napis: PRZEKRACZAJ GRANICE.
Sandomierz
Znowu tzw. znak? - pomyślałem. Czemu nie, przyszła od razu myśl. Spróbuję przekroczyć ową granicę. Dam z siebie wszystko. Na liczniku tego dnia wybiło niemalże 145 kilometrów. Przede mną kolejne pięćdziesiąt.

Jadę. Wolno, ale jadę. Najważniejsze, że do przodu. Wtedy przypomniał mi się wywiad z Łukaszem Łagożnym, w lokalnej prasie. Który podczas jednego ze swoich biegów, którego był uczestnikiem, opowiada o Biegu 7 Szczytów w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Trasa 240 kilometrów. Bieg niemalże bez przerwy. Po górach i dolinach. Na szlaku spędził niemalże 39 i pół godziny! Organizm dostał sporą dawkę wysiłku.

Pomyślałem: Łukasz na nogach dał radę, a ja rowerem nie dam? Nie można się poddać.

Dojeżdżam do Lutczy. Jest godzina około 19:20. Chyba nie mam sił. Ale nie tych w nogach. Tych wydolnościowych bardziej. Do tego tego dnia straciłem bardzo dużo wody z organizmu. Jakby coś szwankowało. Wydalałem więcej aniżeli piłem. Prawie przez cały dzień. Starałem się nie dopuścić do odwodnienia. Siedzę na przystanku jakieś pół godziny. Podchodzi do mnie mężczyzna. Myślę, że chce porozmawiać. On chciał, ale co innego. Jak powiedział: "daj mi trzy złote". Odprawiłem interesanta z kwitkiem. Bo dodał, że "piwo sobie za to kupi".

Zamykam oczy jeszcze na parę chwil. Najtrudniejsze kilometry przede mną. Pozostało około czterdziestu. Jest wstępny plan. Nie przekraczać bicia serca na pewnym poziomie (do mnie przystosowany i w pewien sposób wytrenowany), z górek zjeżdżam bez ruszania nogami, a pod górkę podprowadzam. Po płaskim jadę.

Plan i taktykę realizuję. Robi się już chłodno. Robi się coraz ciemniej. Zakładam oświetlenie. Włączam lampki. Zakładam kurtkę i zmierzam "tam skąd przybyłem".

Jadę. Chyba już nie myślę o niczym. Nastaje mrok. Co jakiś czas droga oświetlona przez latarnie. A tak przednia lampka z kierownicy roweru, swoją wiązką rozświetla mi przestrzeń na 2-3 metry do przodu. Dobrze, że zabrałem dobrze sprawujące się oświetlenie. Okazało się bardzo pomocne.

Docieram do Brzozowa. Zjadam ostatnie jedzenie jakie miałem przy sobie. Wypijam sporą ilość płynów. Już niewiele pozostało. W kilometrach. Bo w czasie, jak się okazało było to dwie godziny. Najdłuższe na trasie dwie godziny.

Trzymam się obranego schematu. Udaje się. Czas leci a kilometrów nie ubywa na tyle. Momentami czarna noc. Z oddali dochodzą odgłosy szczekających psów. Na drodze wiązka światła z lampki. Mija mnie kilka samochodów. Jest trochę niebezpiecznie. Już niedaleko.

Docieram na ostatnie wzniesienie tego dnia. Okolica spowita światłem miejskich latarni. Miejski zgiełk. Nocny zgiełk. Ale zanim dotrę do domu to przede mną jeszcze 10 kilometrów.
Jezioro tarnobrzeskie
Na samą myśl, że za parę chwil dotrę do mety całej podróży, zapominam o zmęczeniu, niedospaniu, bólu. Twarz jakby bardziej nabierała kolorytu i uśmiechu, że po niemalże szesnastu godzinach od rozpoczęcia jazdy tego dnia, lada chwila będę w miejscu skąd wyruszyłem przed pięcioma dniami.

Przejeżdżam przez rozświetlone centrum miasta. Spoglądam na zegarek. Wybiła 23:27. wykonuje ostatni ruch nogą i jestem na miejscu! Linka od przerzutki strzela niczym struna w gitarze. Podróż dobiegła końca. Licznik wskazał 196 kilometrów. Tego dnia przekroczyłem pewne granice swojej fizyczności i barier psychicznych.

Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie i on to robi. Dedykuję te słowa, wypowiedziane przez Alberta Einsteina, wszystkim, którzy w pewien sposób powątpiewają w innych. Być może ograniczają drugiego człowieka, a czasami nawet krytykują.

Wszyscy ludzie napotkani na mojej drodze. Każda sytuacja. Każdy przejechany kilometr. Każdy wypity litr wody. Każda kropla potu. To wszystko pomogło na przewartościowanie wielu sytuacji życiowych i spojrzenia na życie z innej, być może, lepszej strony. Bo jak mawia Martyna Wojciechowska: podróże mają magiczną moc uzdrawiania duszy i zdecydowanie pomagają zdystansować się do problemów dnia codziennego. Nie rozwiązują ich bezpośrednio, jednak pomagają przewartościować i spojrzeć na nie jakby z drugiego brzegu rzeki. Ja tego doświadczyłem. W dosłownym znaczeniu tych słów.

Z tego miejsca dziękuję wszystkich, którzy w mniejszych czy większym stopniu przyczynili się do całego przedsięwzięcia. Od spraw technicznych po wsparcie, nazwijmy to: duchowe. Ludziom napotkanym po drodze. Także tym, którzy w trudnym momencie znaleźli się w odpowiednim czasie i miejscu.

Wyjazd dedykuję wszystkim, którzy z powodu różnych przeszkód nie mogą realizować swoich planów, marzeń, pasji. Szczególnie tym, którzy zmagają się z przeciwnościami losu, ograniczeniami zdrowotnymi.

Niebawem relacja "od kuchni" (trasa, kilometry itp.), fotograficzna oraz video... Zatem zachęcam do odwiedzania bloga :)

Galeria, dostępna TUTAJ
Film, dostępny TUTAJ

Podoba Ci się wpis? "Daj lajka" i udostępnij :)


Tekst, opracowanie, zdjęcia: Przemek Posadzki
Zdjęcia są chronione prawem autorskim. Zakaz kopiowania i rozpowszechniania bez zgody autora.

Komentarze

  1. jest jeszcze jeden słynny "wielopolanin", Daniec jest powiedzmy komercyjny i obecnie znany, a ten drugi zasłużony kulturalnie w poważniejszym tonie to Tadeusz Kantor.
    Zawsze miło poczytać wspominki o swojej okolicy, chociaż i tak po macoszemu potraktowane, cóż wiocha zabita dechami, gdzie nic ciekawego nie ma ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz :) Każda miejscowość, czy to większa, czy to mniejsza jest warta uwagi. Chociażby najmniejszej. Mój przejazd przez Wielopole Skrzyńskie nie był przypadkowy. Był zamierzony. Bardzo mnie ciekawiła miejscowość. A to, że w artykule jest tylko wzmianka, nie oznacza, że nie należy się szacunek. Pozdrawiam :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bieszczadzcy górale

Siedem kolorów. O fenomenie Gór Tęczowych

Falowiec. Najdłuższy blok w Polsce