Z wysokości siodełka cz. VII

Dzisiejszy wpis będzie miał nieco inny charakter. Nie będzie klasycznej fotorelacji z trasy, tylko będzie opisem przemyśleń jakie towarzyszą człowiekowi (mi) w trakcie przemierzania kolejnych kilometrów. Szlak jaki przemierzyłem to Sanok – Przemyśl – Sanok.

Wyznaczasz sobie cel. Mniejszy lub większy. Zależy od naszych możliwości, siły woli, zaparcia i wewnętrznej motywacji do realizacji postawionego zadania przed sobą.
Boguszówka.
Wstaje człowiek skoro świt. Tuż po piątej rano. Dokładnie o 5:55 siada na rower i rozpoczyna podróż. Motywacja jaka była, była nad wyraz duża, jak nie wielka. Przekonanie co do słuszności przedsięwzięcia jeszcze większe. Sprawdzenie siebie, czy dam rade, czy aby trasa i  ilość kilometrów jednego dnia nie jest czymś nie osiągalnym.

Wykonuje pierwsze ruchy nogami obracając pedałami poruszając się przed siebie. Rano. Bywa jeszcze trochę chłodno, szczególnie wtedy gdy prędkość jest większa czy zjeżdżasz ze wzniesienia. Nie myślisz o tym. Starasz się pokonywać kolejne kilometry.

Przychodzi moment kiedy należy pokonać ok. 5 kilometrów podjazdu. I to nie byle jakiego. Na wysokość 620 m n.p.m. Serpentyny. Prędkość z jaką się poruszam oscyluje pomiędzy 7-8 km/h. Pojawiają się pierwsze myśli: czy aby na pewno jest sens się tyle męczyć by tylko się przejechać? Odpowiedź na to pytanie przychodzi w mgnieniu oka. Nie po to wstaje o 5 rano by przy pierwszej pojawiającej się wątpliwości rezygnować.
3-kilometrowy podjazd. Serpentyny. Boguszówka. W stronę Przemyśla. 475 m n.p.m.
Jadę dalej. Czas mija. Kilometrów mniej. Jest więcej podjazdów – mniejszych czy większych – aniżeli zjazdów czy prostej drogi. Nogi pracują dalej.

Pierwsza dłuższa przerwa ok. 10. minutowa ma miejsce na ok. 35 kilometrze. Parking. Widok na  Pogórze Przemyskie. Siadam na ławce. Z ulgą. Wyciągam skromny prowiant na ten etap drogi. Bułka zbożowa, wędlina i dużo pomidora. Większy czekoladowy baton. W między czasie podchodzi człowiek, który tak jak ja jest w drodze. Nie jest rowerzystą, lecz kierowcą TiR-a. Jego pierwsze słowa skierowane do mnie: skąd masz tyle siły by pokonywać takie góry? Ja się uśmiecham na to pytanie. Po chwili odpowiadam: skądś się biorą, ważne, że są.
Rozmowa trwa niedługą chwilę. Dowiaduję się, że kierowca jedzie z Budapesztu do Przemyśla. Jechał nocą. Nie zawsze trasa jest prosta i łatwa. Pytam, czy po rozładunku wraca do domu, na to kierowca: rozładuję się i jadę… z powrotem do Budapesztu. Do domu dopiero w piątek.
Do głowy przychodzi myśl, większość z nas ma bliskich na co dzień i nie zawsze umie to docenić. Kierowca TiR-a jest prawie cały czas poza domem… Wnioski nasuwają się same.

Rozstajemy się po wspólnym geście „powodzenia” w trasie.

Ja siadam na rower i kontynuuję jazdę. Patrzę przed siebie i… zjazd… Ucieszyłem się bo będzie chwila by dać nogom odetchnąć. Nie poruszam nogami by nie tracić niepotrzebnie sił. Wiatr. Dość spora prędkość jak na rower. Koniec zjazdu. Chwila prostej.

Niestety to nie trwa długo. Kolejne wzniesienia przede mną. Na różną wysokość. Średnio wahały się pomiędzy 400 – 600 m n.p.m.

Mijają kolejne kilometry. Krótkotrwałe, chwilowe przystanki. Skromny, kaloryczny posiłek, by nie tracić energii.

Przejeżdżam kolejne miejscowości. Mniejsze i większe. Wszędzie życie tętni swoim rytmem. Nikt nie goni, wszystko „rozgrywa” się tak jakby ktoś wcześniej zaplanował spokój.

Powoli z daleka pojawia się widok większej aglomeracji miejskiej. W oczach uśmiech, na ustach też. Mały zjazd. Widok, który wcześniej widziałem zanikał, a przede mną pojawił się znak „Przemyśl 6”. Myślę, przejechałem tyle kilometrów dam rade i te sześć.

Jadę dalej, obrót za obrotem. Drzewa rosnące przy drodze rzucają cień. Chwila wytchnienia od porannego skwaru słońca. Nie patrzę przed siebie. Schylam głowę w dół.
Kiedy podnoszę oczy by popatrzeć co przede mną… moim oczom ukazuje się znak z napisem „PRZEMYŚL”. Umysł się raduje. Cała twarz też. Jakbym więcej siły dostał. Odetchnąłem.

Zdjęcie przy znaku. Na „dowód, że byłem” :)

Przemyśl :)
Dojeżdżam do centrum. Patrzę jest wolna ławka w cieniu drzew. Siadam. Zamykam oczy i myślę: Dałem radę, udało się!

Nie duży posiłek. Coś na słodko i nie tylko. Później kawa. Dobra. Krótki spacer. Wizyta w kościele Franciszkanów.

Po niespełna półtorej godziny, zbieram siły fizyczne i psychiczne na kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Jeszcze oglądam się za siebie by popatrzeć na miejsce gdzie dotarłem po ok. 4 godzinach.
Fragment starówki Przemyśla.
Jadę. Patrzę na niebo. Staje się coraz bardziej ciemniejsze. Myślę: oby obyło się bez burzy. Padać może. Chcę zostawić strefę „burzo-padającą” za sobą. Nic z tego. Jedzie ze mną. Mało tego, chmury nabierają mocno granatowego koloru. Nie pada. Oddycham z ulgą. Co jakiś czas przede mną pojawiają się pojedyncze błyskawice, bez grzmotów.

W głowie pozostaje myśl, że dojechałem do wyznaczonego celu. Też pojawiają się takie, że cel się osiągnie jak się wróci „skąd się przyjechało”. Wtedy „zdobywa się szczyt”.
Rynek. W oddali kościół Franciszkaów.
Kolejne wzniesienia, zakręty, rzadkie zjazdy. Momentami bywa bardzo ciężko. Pojawiają się kryzysy. Ale jadę dalej, starając się nie myśleć o końcu trasy tylko o bieżących metrach i kilometrach. Podziwiam widoki.

Do końca pozostaje 25 kilometrów. Grzmi. Niebo „czarne”. I tu nagle… lunęło z nieba. Całe szczęście, że w pobliżu był przystanek autobusowy. Dość obszerny. Można było usiąść i odpocząć. Czekam jak przestanie padać. Mijają kolejne minuty. Nie przestaje. Co robić? Jechać w deszczu, czy czekać w nieskończoność aż przestanie padać? Ale kiedy to będzie? Ciało „stygnie”, jest rozgrzane. Niewiele do końca.
Rynek. Przemyśl.
Decyzja: jadę. Pada deszcz. Przede mną trudny odcinek. 6 kilometrów podjazdu. 2-3 proste i serpentyny.
Rzęsisty deszcz nie odpuszcza. Jest chłodno. Nie poddaję się. Kolejne metry za mną, kilometry też.
Dojeżdżam do Przełęczy (620 m n.p.m.). Wreszcie po takim wysiłku (w deszczu) jest zjazd. Co prawda w padającym deszczu, ale to nie ważne. Jadę. Zakręt za zakrętem. Po drodze niesamowity widok Sanoka spowity mgłą po burzy.
W oddali Sanok. Po burzy. Spowity mgłą. Z serpentyn - Góry Słonne.
Jeszcze chwila i będę na miejscu… Znak „SANOK” i koniec trasy (do domu jeszcze chwila).

Prawie osiem godzin samej jazdy: Sanok – Przemyśl – Sanok. Jedenaście godzin, razem z przystankami. Około 160 kilometrów.

Dzięki takiej formie na spędzanie czasu wolnego, rekreacji, turystyki, poznawania świata ludzi można nauczyć się cierpliwości, pokory, słuchania siebie, podejmowania racjonalnych i odpowiednich decyzji w danym momencie, siły woli, pokonywania słabości i realizacji wyznaczonego celu, jaki sobie przed sobą postawimy.
Punkt widokowy Paproteńka 472 m n.p.m.
Oczywiście po jednostkowych działaniach nie nabędziemy tych cech, nawyków. Jedynie może się to stać poprzez cykliczne „stosowanie”.

Trasa:
- Sanok – Bykowce – Załuż – Wujskie – Tyrawa Wołoska – Rozpucie – Kuźmina – Leszczawka – Stara Bircza – Bircza – Korzeniec – Boguszówka – Cisowa – Olszany – Śliwnica – Krasiczyn – Dybawka – Prałkowce – Przemyśl.


Tekst, opracowanie, zdjęcia: Przemek Posadzki
ZAKAZ KOPIOWANIA I ROZPOWSZECHNIANIA ZDJĘĆ BEZ ZGODY AUTORA.
Zdjęcia stanowią jego własność, zgodnie z ustawą o ochronie praw autorskich.

Ustawa z dn. 4.02.1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Rozdz. 1. Art. 1. Pkt. 2.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bieszczadzcy górale

Siedem kolorów. O fenomenie Gór Tęczowych

Falowiec. Najdłuższy blok w Polsce