W środku bieszczadzkiego lasu

Tym razem wpis będzie na zasadzie "kopiuj - wklej".
"Buszując" w internecie natknąłem się na bardzo ciekawe opowiadanie z pobytu w Bieszczadach. Na tyle interesujące, że postanowiłem w całości umieścić go na blogu. Oczywiście za zgodą autora.


Prosty, lekki tekst zawierający opis bieszczadzkich wojaży pozwala czytelnikowi na "przeniesienie się" (dosłownie) w południowo-wschodni region Polski.

Gdzie jestem? W środku bieszczadzkiego lasu. Przed chwilą zaczął padać deszcz. Siedzę w aucie stojącym na błotnym placu pośrodku lasu, do którego prowadzi dziwna bardzo, ni to leśna ni to piaszczysto-asfaltowa, nieoznaczona droga. Z radia do niedawna płynęły przyjemne dźwięki.


Jest taki rodzaj ludzi, którzy mają naturalną umiejętność pakowania się w kłopoty; a to bezmyślność, a to znowu przesadny optymizm nierzadko wyrażany na głos w postaci “dam radę” jest najczęściej powodem takiej sytuacji. Broń to obosieczna, często bowiem dzięki takiej postawie idzie i widzi się dalej, bez ryzyka jest nudno, wiadomo, często dopisuje szczęście. Ale nierzadko też grzęźnie się w błocie. Ja - należąc od lat już do wspomnianej grupy ludzi - właśnie ugrzęzłem w błocie pośrodku bieszczadzkiej głuszy. W zasadzie nie ja, lecz stary amerykański Ford, który pożyczyłem od przyjaciela. Ford ten zresztą miał być dostarczycielem dalszych niespodzianek, ale też już kilka zdążył mieć na koncie, mimo że był to dopiero pierwszy dzień wojaży. Parę godzin wcześniej, w bardzo długiej nocnej drodze z Wrocławia do Rzeszowa, zacząłem podejrzewać go o usterkę wskaźnika paliwa, bo tenże od F(ull) do 0 szedł jak (pustynna) burza. Jak na prawdziwego Amerykanina przystało dwulitrowy stary Ford łakomie ssał olej niczym jego pobratymcy na Bliskim Wschodzie. Ja co prawda nie należę do ekonomicznych, cierpliwych kierowców trzymających całą trasę 70km/h, gaz wciśnięty był w podłogę przez większość czasu na autostradzie, jednak tak dynamicznych ruchów wskazówki się nie spodziewałem. 

 Wracając do auta w bagnie. Otóż wszystko szło dobrze, do czasu pierwszego, dłuższego postoju. Na widok nadchodzącego zmroku i mglistej mżawki wziąłem aparat, wysiadłem z samochodu, zacząłem kręcić filmik krótki i dopiero gdy najechałem na tylnie światła auta zauważyłem, że się palą. Na początku ucieszył mnie przyjemny kontrast czerwonych latarni z zimnoniebieskim tłem skradającego się od strony lasu wieczoru, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to nie jest dobra wiadomość.

Dwudziestokilkuminutowy postój + radio + wycieraczki + stary samochód – dodałem szybko w głowie i zrozumiałem swój błąd. Nie mogło być inaczej – starałem się odpalić Forda z nikłą nadzieją, a tu oczywiście nic! Siadł akumulator. Dotarło do mnie, że sytuacja jest z tych takich bardziej po stronie minusa niż plusa. Ściemniało się, padał deszcz. Drzewa otaczające mnie nagle jakby urosły, placyk się skurczył i zaczął rozmiękać przypominając ruchome piaski.

Próbowałem ręcznie zmienić położenie samochodu. Zaraz za placem droga szła cały czas w dół, aż do samego końca. Miałem nadzieję, że takim sposobem znowu mi się uda, w najgorszym wypadku stoczyłbym się po prostu do tej asfaltowej drogi, ale za nic nie mogłem w pojedynkę z błota wypchnąć tego ciężkiego bydlaka.

Szybka decyzja. Zmiana butów, zmiana spodni na długie, czerwona bluza (widoczność), kurtka przeciwdeszczowa i biegiem na dół do tej małej drogi z której zjechałem. Wiedziałem, że jechałem autem co najmniej 15 min czyli marszem ok. 40-50min. Biegłem. Było cały czas w dół, więc nie tak źle i faktycznie prawdopodobnie w 40 min przeszedłem/przebiegłem ten kawałek. Było pięknie w głuszy, ale też trochę straszno. Całe te opowieści o wilkach i niedźwiedziach. Padało. Latarka w ręce. Dotarłem na dół już w zupełnej ciemności; mokry. Pierwszy samochód z kobietą za kierownicą się nie zatrzymał (bez niespodzianek). Drugi owszem - czterech mężczyzn wracających z roboty. Choć nie bardzo im się chciało, podrzucili mnie do noclegowni. Tam najpierw chcieli mnie przekonać żebym wykupił pokój i poczekał do rana. Wolałbym już chyba spać w lesie. W końcu jednak namówiłem rodaków, żeby mi jednak pomogli.
Po paru minutach rozważań pojechaliśmy autem 4x4. Na miejscu zaczepiliśmy Forda i, tak jak sądziłem, po kilkunastu metrach odpalił bez problemu. Podziękowałem i pojechałem do Ustrzyk Dolnych, gdzie zapolowałem na nocleg w przyjemnym hoteliku za 40 PLN. Byłem zmęczony, ale szczęśliwy, że tak to się skończyło. Położyłem przed sobą bieszczadzki żur z jajkiem, kiełbasą, ziemniakami i chlebem, wypiłem piwo i poszedłem zaraz spać. Tak to przywitały mnie Bieszczady.

 
Skąd w ogóle pomysł na Bieszczady? Po skwarze i zgiełku Ameryki Łacińskiej zatęskniłem za polskimi górami i ich ciszą. Wtedy narodził się właśnie pomysł Bieszczadów na wczesną wrześniową jesień; góry te były ostatnią dużą białą plamą na mapie moich podróży po ojczyźnie. Region Polski, który przed wojną zamieszkiwało ponad 800 000 ludzi, dziś, po perturbacjach powojennych, jest zaludniony skąpo. Ogółem do roku 1947 z Bieszczadów wysiedlono niemal 40 tys. ludzi; a wiele padło wcześniej ofiarą walk z ukraińską partyzantką UPA. Ich dobytek pozostał na miejscu, a Bieszczady opustoszały na lata. W okresie PRL-u przyjeżdżali tu outsiderzy z całej Polski szukając spokoju, ciszy i odosobnienia. W tych latach utrwalił się między innymi dzięki książkom Edwarda Stachury mit ludzi z Bieszczad – twardych, niepokornych, żyjących po swojemu. Po krwawych mordach UPA i wysiedleniach natura przejęła wiele opuszczonych wsi, zatarła szlaki, tworząc Bieszczady górami dzikimi i nieprzystępnymi.

Dziś sytuacja wygląda nieco inaczej. W lecie nie brakuje tu turystów, szkolnych wycieczek, a nawet gości zagranicznych. Rozwija się też turystyczna infrastruktura oraz autobusowe połączenia. Nadal jednak najlepiej w Bieszczady przyjechać własnym samochodem, bo daje to największą niezależność. W przeciwnym razie skazani jesteśmy na zawodny i nieczęsty poza sezonem PKS lub autostop, który swoją drogą działa tu bez zarzutów. Kierowcy, znając niełatwą sytuację z transportem, chętnie podwożą rozsypanych po szosach podróżników.
Pierwszym moim przystankiem w Bieszczadach są Ustrzyki Dolne, gdzie baza turystyczna jest dobrze rozwinięta i skąd można wyruszyć w niższe partie gór. Chrzest z Bieszczadami ma miejsce na szlaku niebieskim z Ustrzyk Dolnych przez Równię, gdzie znajduje się jedna z najpiękniejszych drewnianych cerkwi w polskich Bieszczadach, dawna grekokatolicka pw. Opieki MB (XVIII w), do miejscowości Żłobek. Stamtąd łapię stopa z powrotem do Ustrzyk Dolnych. Podczas krótkiej jazdy ze starszą parą dowiaduję się przede wszystkim, że niemądrze jest chodzić samemu po górach, w których nie brakuje niedźwiedzi i wilków. Zwłaszcza po zmroku! Kierowca z małżonką w przeciągu paru minut jednym niemal tchem wymieniają historie o spotkaniach ludzi z niedźwiedziami. Wilki, mówił, ludzi się raczej boją, ale nigdy nie wiadomo. Najsłynniejszy w ostatnich latach jest przypadek fotografa, który chciał sfotografować niedźwiedzicę z małymi w gawrze, a skończył z ponad 140 szwami na całym ciele „Było w telewizji parę lat temu, nie widział pan?” - mówi mi. Nie oglądam, ale jak było w tv to poważna sprawa. „Pan też fotograf widzę” – mówi do mnie kierowca – „także bym uważał, nie wiem co pan fotografuje, krajobrazy czy zwierzęta, ale ja bym sam nocą po górach nie chodził”. Tak się jednak składa, że przyjechałem tu sam i nie mam wyboru, a chcąc robić zdjęcia zachodu słońca na górskich szczytach skazany jestem na powroty po zmroku. To trochę jak ten barman w Pirenejach 12 miesięcy później, który powiedział mi, że nie ma co „pchać” się w góry teraz, bo właśnie spadło dużo śniegu.

Z Ustrzyk Dolnych o świcie ruszam malowniczą drogą w stronę Ustrzyk Górnych, czyli najwyższych partii Bieszczadów, skąd prowadzi wiele szlaków na najwyższe szczyty tych gór.
Ostatnie  dwie noce spędziłem w aucie, a wczorajszą w PTTK – schronisko tanie (17 PLN) ale z pijaną młodzieżą w 20 łóżkowym dorm(itorio) jako bonusem. O poranku z Wetliny ruszyłem autem w stronę Ustrzyk Górnych, licząc na poranne zdjęcia, jak drugiego dnia czy choćby wczoraj; ale dziś bez większego szczęścia. Między innymi autobus w porannej mgle na mini lokalnym przystanku. Niestety spóźniłem się i nie sfotografowałem ludzi wsiadającch z przystaku, ale to właśnie ta dwójka czekająca na tym przystanku we mgle totalnej, ze słońcem z tyłu oświetlającym to wszystko, zwróciła moją uwagę. A była godzina może 7 rano. Zatrzymałem auto więc w pośpiechu na poboczu. Kiedy przygotowywałem aparat nadjechał bus, szybko się załadował i ruszył dalej, a mi wysiadła bateria (klasyk). Zkląłem przyjaźnie aparat po czym zacząłem szybko wymieniać baterię, choć autobus był już ruszył i było w zasadzie po wszystkim. Spóźniłem się 3 sekundy, co w fotografii bardzo często stanowi o dobrym zdjęciu lub jego braku. Są to momenty tym bardziej frustrujące, jeśli wie się, że to był(by) hit, czyli być może to jedno najlepsze zdjęcie z całej wyprawy. Zdażało mi się to już kilkakrotnie – nigdy nie zapomnę zdjęcia stada kucy skrzących się w świetle zachodzącego słońca, którego nie zrobiłem w Kornwalii. Zabrakło właśnie owych 3 sekund. Ale oto nagle wychynąłem zza bagażnika i … jest drugi autobus! Kto by pomyślał! Na takim odludziu. Tak jakby ktoś specjalnie dał mi jeszcze jedną szansę! Ani chybi był to Stwórca we własnej trzyosobowej osobie. Zrobiłem szybko więc z 7 klatek z czego 2 wyszły całkiem dobre. Choć bez ludzi, którzy odjechali w pierwszym autobusie.

Tym razem znalazłem całkiem przyjemny Hotel Górski – lekki hardcore a'la lata 90, ale mam pokoik z tarasem w drewnianym domku za jedyne 30 PLN/noc + śniadanie. Wczoraj zdobyłem Tarnicę i Halicz – najwyższe szczyty polskich Bieszczadów. Około 6 godzin na Tarnicę (1306) i Halicz, a potem przełęczą z powrotem do Wołosatego. Na początku było bardzo słonecznie, na pewno jakieś 25C, a potem dla kontrastu w prezencie dostałem mgły i wiatr - idealne na zdjęcia, które jak wiadomo w słońcu wychodzą mocniej, czyli słabiej.

Dzisiaj chyba Mała i Wielka Rawka i jeszcze dotarcie do Chatki Puchatka, czyli schroniska PTTK na Połoninie Wetlińskiej, tam noc i wreszcie po raz pierwszy robienie zdjęć wschodu słońca w górach tutaj, bo coś nie mogę się do tego zmusić. Na wschody wstawałem już wiele razy, ale nie w wysokich partiach gór. Wykombinowałem, że jak już będę na górze, w schronisku, trudno będzie nie wstać. I może wreszcie będę miał zdjęcia gór pokrytych mgłą. Bo takich mi jeszcze brakuje.
Wschód słońca widziany z Chatki Puchatka.
Rozpoczynam od zachodu słońca na podziwianej wcześniej tylko na zdjęciach Połoninie Wetlińskiej i znowu wracam do najbliższej miejscowości, Wetliny, dwie godziny lasem nocą. Latarka bardzo się przydaje. Po zobaczeniu zdjęć z zachodu upewniam się, że warto jednak ryzykować, mimo że zasłyszane historie o niedźwiedziach, na których odgłosy przedzierania się przez krzaki instynktownie cały czas (niepotrzebnie) czekałem w natężeniu, sprawiały że czułem się nieswojo. Nic podobnego jednak miejsca nie miało.

Po Połoninie Wetlińskiej, piękniejącej z każdym tygodniem, by na przełomie października i listopada osiągnąć szczyt swoich kolorystycznych możliwości, przyszedł czas na pobliski szczyt Smerek, skąd rozciąga się fantastyczna panorama na dach Bieszczadów. Napiszę teraz tak jak w przewodnikach: zachód słońca podziwiany z tego szczytu powinien być punktem obowiązkowym każdej wyprawy w te piękne góry. Następnego dnia idę na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów – Tarnicę (1346 m n.p.m.).

Kolejnego dnia podejmuję ambitny plan: postanawiam ruszyć z Ustrzyk Górnych, wspiąć się na Wielką (1304 m n.p.m.) i Małą Rawkę (1272 m n.p.m.), a następnie pójść zielonym szlakiem grzbietem Działu aż do Wetliny. Ten odcinek to około 21km. Według mojego przewodnika trasa ta zabierze mi siedem godzin. Przechodzę ją w pięć, ale nie jest to koniec mojej wędrówki tego dnia. Dotarłszy do Wetliny idę szosą kolejne 6 km pod górę do przełęczy Wyżna i stamtąd wspinam się ponownie na Połoninę Wetlińską tak, by zdążyć do legendarnego schroniska Chatka Puchatka jeszcze przed zachodem. Udaje się i do schroniska PTTK docieram na jakieś 15 min przed końcem dnia, mając jeszcze czas na zrobienie zdjęć.
Chatka Puchatka o zmroku.
Słońce tym razem jednak tuż przed zniknięciem za górski horyzont kryje się w bardzo obfitej mgle grając ze mną w chowanego. Tego dnia przeszedłem 35 km z 20 kg plecakiem, w którym niosłem m.in. cały sprzęt fotograficzny ze statywem włącznie. Statywu tradycyjnie nie użyłem praktycznie ani razu, jeśli dobrze pamiętam. Następny dzień nie był wiele łatwiejszy. Pobudka przed 6, by złapać wschód słońca, a następnie ostre zejście z Połoniny Wetlińskiej i równie strome podejście na przepiękną Połoninę Caryńską, gdzie docieram dopiero w samo południe. W ciągu 2 dni zrobiłem chyba z 50km i dziś miałem powtórkę z Tayrony w Kolumbii – bez śniadania, acz tym razem z wodą ''atakowałem Połoninę Caryńską” zmęczony wcześniejszymi 35km z poprzedniego dnia. Caryńska nie wydaje się jakimś przesadnie ambitnym wyzwaniem, a mimo to było bardzo ciężko. Ale jakoś się doczłapałem. Tyle radości, że miałem tym razem wodę, choć (a może dlatego) pociłem się jak w dżungli i tak jak w Kolumbii robiłem przystanki co 200m na tym podejściu. Śniadanie najważniejszym posiłkiem dnia – nie kłamali. Wszystko przez ten 20kg plecak, który rok później zatargałem też do Picos de Europa, tyle że tym razem zmniejszyłem ciężar już o połowę. Byłem bardzo szczęśliwy zatoczywszy pętlę, dobiwszy do Ustrzyk Dolnych, zjadłem wreszcie obiad (oczywiście bieszczadzki żur i pierogi!) a potem złapałem stopa z powrotem auta.
Mimo, że jest wtorek, na szlakach nadal pełno turystów! Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że o tej porze w Bieszczadach będzie puściej, ale najwyraźniej reszta Polski też już od dawna wie, że w Bieszczady warto przyjeżdżać przede wszystkim jesienią, kiedy lasy zamieniają kolor zielony na odcienie czerwieni, żółci i brązu. Na razie jednak dominuje tu kolor ciemnozielony, bo jest dopiero połowa września, ale już za około 3-4 tygodnie Bieszczadami zawładnie złota polska jesień i wtedy właśnie najlepiej te góry odwiedzać, choć temperatury na pewno nie będą tak łaskawe jak we wrześniu. Od mieszkańców Ustrzyk Górnych dowiaduję się, że pogoda teraz jest lepsza niż w lipcu – faktycznie, przez 10 dni mojego pobytu nie było tu ani jednego dnia pochmurnego, a temperatury nigdy nie schodziły poniżej 20C, parokrotnie sięgając nawet 28C.
Zima w Bieszczadach też musi być bardzo ciekawa. Wtedy góry te na pewno zasługują jeszcze na miano dzikich – większość szlaków schowana jest w głębokim śniegu, a i turystów mało, bo wyciągów narciarskich jest tu niewiele. W rozmowie z jednym mieszkańcem Wołosatego, osady najbardziej wysuniętej na południe polskich Bieszczadów skąd startują szlaki w najwyższe partie tego pasma – na Tarnicę i Halicz (1333 m n.p.m.) - dowiaduję się, że w zeszłym roku zima była tak ciężka, że pod wioskę podchodziły watahy wilków polując nawet na koty i psy.
Jezioro Solińskie.
Moją wyprawę w Bieszczady kończę na Jeziorze Solińskim (nie należącym teoretycznie już do Bieszczadów), po którym pływam cały słoneczny dzień kajakiem mijając spokojnie żeglujące po cichym tego dnia jeziorze jachty i statki turystyczne. Jest już po sezonie, nie doskwiera więc nadmiar turystów, ale nadal można wypożyczać sprzęt wodny lub zwiedzić zaporę w Solinie oferującą atrakcyjne widoki na jezioro otoczone gęstymi lasami.

Tekst opublikowany za zgodą autora: LUC KORDAS (youliveonlytwice.tumblr.com), pochodzi ze strony: http://www.monoloco.pl/bieszczady-artykul

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bieszczadzcy górale

Siedem kolorów. O fenomenie Gór Tęczowych

Falowiec. Najdłuższy blok w Polsce